KS. STANISŁAW MARCHAJ

Image
1. stały duszpasterz w parafii jako wikariusz ekspozyt w latach 1957-1972
Do jednych z barwniejszych postaci naszego życia salezjańskiego na południu Polski zaliczyć należy sp. ks. Stanisława Marchaja, profesora filozofii i teologii, budowniczego kościoła i plebanii w Pychowicach, niestrudzonego kaznodziei, umiejącego dobrze posługiwać się w katechezie i pracy wśród dzieci filmem i filminami [obrazami na foli]. Był wytrawnym katechetą, mającym swój niepowtarzalny styl katechizowania, który wielu określało jako tzw. marchaizm. Przede wszystkim pamiętamy go jednak jako wiernego przyjaciela i bardzo pogodnego Współbrata, kochanego Stasia.
Urodził się 20 maja 1915 r. w Wolbromiu koło Olkusza, z Józefa i Marianny zd. Poglodek. Szkolę podstawową ukończył w rodzinnej miejscowości w 1929 r. W tym też roku udał się do Małego Seminarium Synów Maryi do Daszawy koło Stryja, gdzie ukończył sześć klas gimnazjalnych i w roku 1933 został przyjęty do nowicjatu w Czerwińsku. W 1934 r. wiąże się ze Zgromadzeniem ślubami, które po trzech latach (1937 r.) ponowił, ale już jako śluby wieczyste w Oświęcimiu. W Marszalkach studiuje filozofię i przygotowuje się do matury, którą złożył w roku 1939.
W tym samym roku z polecenia Przełożonych wyjeżdża do Rzymu na Gregorianum, by tam rozpocząć wyższe studia filozoficzno - teologiczne. Studia ukończył po siedmiu latach nauki otrzymując tytuł licencjacki. W okresie studiów chętnie pomagał asystować w oratorium i często można go było znaleźć wśród dzieci. Święcenia kapłańskie przyjął w Rzymie 20 marca 1943 r. z rąk J. E. Ks. Bpa Salvagginiego. Dzięki temu, że do oratorium w Rzymie uczęszczały również dzieci ambasadora portugalskiego ks. Marchaj, zaraz po swoich święceniach kapłańskich, mógł wylecieć ostatnim samolotem z Rzymu do Portugalii. Był to okres upadku Mussoliniego i zastąpienia go rządem Badoglio, co przez jakiś czas wstrzymało możliwość wyjazdów z Włoch.
W Portugalii przez trzy lata uczył filozofii w studentacie [seminarium duchownym] w Estoril i był pośrednikiem kościelnym w niesieniu pomocy polskiej emigracji. W roku 1946, gdy tylko nadarzyła się okazja, pierwszym pociągiem wrócił do Polski i został skierowany do Seminarium w Krakowie, by uczyć filozofii. Tu przebywał do roku 1953. Po trzech latach profesorstwa wyjeżdża do Przemyśla w charakterze prefekta. Zdobyte tam doświadczenia okażą się niezmiernie przydatne do przyszłej pracy w Pychowicach, gdzie podejmie się remontu kaplicy, z której powstanie kościół parafialny. Po roku pobytu w Przemyślu (1954 r.) wyjeżdża na Ziemie Zachodnie do pomocy w pracy duszpasterskiej i jako profesor filozofii i teologii w Seminarium Księży Salwatorianów w Bagnie. Od 1956 do 1957 jest katechetą i uczy religii we Wrocławiu, w parafii św. Antoniego.
W 1957 r. wraca do Krakowa - na Łosiówce uczy filozofii i teologii oraz pracuje jako duszpasterz w PYCHOWICACH. Pozostaje tu aż do 1972 r. i przez szesnaście lat obecności przeobraża się z filozofa w bardzo mądrego i przedsiębiorczego budowniczego. Nikt się nie spodziewał, że - choć powszechnie uważany za filozofa, a co za tym idzie teoretyka - ma smykałkę w tym kierunku. Nigdy nie chciał pogodzić się z faktem, by ludzie z parafii Pychowice mieli przeżywać swoje uroczyste spotkania z Bogiem w niewielkiej kapliczce. Czasy były jednak trudne. Potrzebne były zezwolenia władz, które nie zgadzały się na tego rodzaju inwestycje. Dlatego zaczął tę sprawę od niewielkiego zakresu. Mianowicie starał się o uzyskanie pozwolenia na zwykły remont kaplicy. Trzeba było poprawić okna i ściany boczne. Na tę propozycję władze świeckie wyraziły zgodę. Ks. Marchaj zorganizował wiernych, a byli w Pychowicach fachowcy od budowy i wspaniali cieśle. I zaczął z nimi remont kaplicy. W krótkim czasie mała kaplica zostaje obudowana nowymi ścianami przy zachowaniu starego dachu. Gdy przyszło do odebrania remontu, władze nie zgodziły się na dach, który w każdej chwili groził zawaleniem i nakazały remont dachu. Dzięki temu powstał nowy kościół. Gdy doszło do nich co się stało, wiadomość o tym rozzłościła zwłaszcza „wyznaniowca” [komunistę nadzorującego księży] miasta Krakowa.
Ze względu na te wzywania ks. Marchaj miał przy tej budowie wiele trudności. Niejednokrotnie wyjeżdżał do Oświęcimia, by tam ukryć się przed władzami, które chciały go czymś szantażować. W okresie swego proboszczowania i budowania plebanii w Pychowicach ks. Marchaj przeżył kilka bardzo upokarzających dni aresztu. Był to czas, kiedy władze rościły sobie pretensje do ksiąg inwentarzowych kościoła. Kapłani, którzy nie przekazywali tych ksiąg do wglądu władzy świeckiej, ponosili różne konsekwencje od zajmowania mienia proboszczowskiego aż do więzienia. Ks. Marchaj stal twardo na stanowisku Kurii, że księgi te i cały inwentarz kościelny należy do Kościoła, za który odpowiada Kuria Biskupia. Nie dawał więc ksiąg do wglądu urzędnikom państwowym i za to był sądzony i musiał się stawić do aresztu, bo nie chciał uiścić zasądzonej kary.
Tak o tym wspominał w liście do ks. Inspektora: „26 września 1966 r. otrzymałem wezwanie do stawienia się w Komendzie Milicji na ul. Zamojskiego w Krakowie. Następnego dnia przewieziono nas do więzienia w Tarnowie. Po skromnym śniadaniu przygotowano nas do transportu. Było pięciu chłopów, trzy dziewczyny i ja pośród nich. Mężczyźni byli skuci. Z aresztu przewieziono nas na stację, a potem pociągiem wśród pasażerów. Przykre to było dla mnie podróżowanie, ale... ksiądz w sutannie w takim towarzystwie skutych więźniów i dziewczynek ulicy nie sprawia u ludzi żadnego politowania, owszem słyszałem jak mi różne najgorsze rzeczy przypisywano. Za wielka dziś propaganda antyklerykalna. A nasi parafianie nie znając całej sprawy różne mi rzeczy przypisywali i nawet ci co wiedzieli okropnie się gorszyli, żem tych kilkunastu złotych żałował”.  29 września został zwolniony z aresztu. Kto wie czy nie dlatego, że Ks. Kard. Karol Wojtyła sam poszedł odprawić Mszę św. w miejsce uwięzionego innego księdza, który był aresztowany podobnie jak ks. Marchaj.
Aby odetchnąć po przeżyciach związanych z budową plebanii i „remontem" kaplicy w Pychowicach został skierowany jako katecheta do Zdziechowic, następnie do Kielc i na cztery lata do Poznania - Winogrady jako spowiednik, skąd po czterech latach został przeznaczony do pomocy w pracy duszpasterskiej i katechetycznej w Środzie Śląskiej. Po dwóch latach ponownie wrócił do parafii św. Antoniego we Wrocławiu, gdzie katechizował przez siedem lat. Tutaj też przeżył lekki wylew i w 1988 r. przeszedł do Twardogóry. Stąd na własną prośbę (2.10.1992 r.) został przeniesiony do Kopca [k. Częschowy, do nowicjatu]. Tu już długo nie cieszył się życiem. Pożegnawszy się ze Współbraćmi zmarł w drodze do szpitala 31 grudnia 1992 r. na rękach towarzyszącego mu kleryka.
Pogrzeb odbył się w Białej. Uroczystości przewodniczył i słowo wygłosił Ks. Bp Adam Smigielski. W pogrzebie brał udział Ks. Inspektor Stanisław Semik Wikariusz Inspektora z Krakowa ks. Marian Dziubiński oraz bardzo licznie zgromadzeni Współbracia obu Inspektorii. Obecna była również delegacja przedstawicieli parafii z Pychowic, która wyraziła swe szczególne podziękowanie ks. Stanisławowi za wkład jego pracy w budowie kościoła i plebanii oraz przeprosiła za doznane od nich przykrości. Został pochowany w Białej w nowym grobowcu salezjańskim. Przeżył 72 lata, z czego w Zgromadzeniu jako profes 58 lat i jako kapłan 49 lat.
Dla dopełnienia obrazu jego życia, należy zwrócić uwagę jeszcze na dwie rzeczy. Wyglądał zdrowo, a jednak miał stale kłopoty ze swoim zdrowiem. Nie lubił chodzić na luzie". Kiedy miał trochę czasu zajmował się przygotowywaniem katechezy, powielaniem lub kopiowaniem tekstów lekcji, które młodzież musiała mieć w swoich zeszytach i które następnie przychodziła zdawać. Pisałem już o tym, że wypracował sobie swoistą metodę katechizowania, którą różni Współbracia zgodnie określali jako tzw. „marchaizm". Na czym to polegało? Żył zasadą, że młodzież musi mieć przed sobą tekst lekcji, dlatego w różny sposób sam przygotowywał teksty do każdej klasy, które dawał młodzieży i dzieciom. Wyjaśniał tekst, kazał wkleić do zeszytu i następnie tekst ten uczeń musiał zdawać otrzymując, w zależności od biegłości w wypowiadaniu i rozumieniu tekstu, różne stopnie. W jednym roku były to piątki z gwiazdkami, w innym kwiatuszki, lub same gwiazdki albo stopnie wojskowe, lub też „dolary amerykańskie". Były to po prostu stopnie, które stawiał młodzieży i dzieciom. Najciekawszym był fakt, że każdy chciał mieć jakiś stopień. Dlatego młodzi przychodzili do niego i poza lekcjami, aby zdawać religię. Młodzież naprawdę kochała takie lekcje i uczyła się pilnie.
Kiedyś J.E. Ks. Bp Adam Dyczkowski przejeżdżając przez Środę Śląską w drodze na wizytację naszych parafii do towarzyszących mu kapłanów powiedział, że tu uczy najlepszy katecheta Archidiecezji Wrocławskiej.  A mówił to o Ks. Marchaju. Wizytator religii, gdy w czasie lekcji słyszał wspaniałe odpowiedzi młodzieży, sam zgodził się na propozycję: „czy chce pytanie za 10, 20, czy 100 ‘dolarów’". Później mówił opisując to wydarzenie: „zgodziłem się za 100 i dostałem pytanie z dokumentów soborowych. Wiele musiałem się natrudzić, by dać właściwą odpowiedź”. Lekcje swoje zawsze ilustrował filminami, które sam opracowywał. Teksty włoskie tłumaczył i następnie nagrywał, prosząc do tego dobrych lektorów (zwykle byli nimi kapłani), by odczytywali tekst. Całym sercem kochał katechizację, bo kochał młodzież i dzieci, które nigdy nie zdołały go zmęczyć swoimi pytaniami. Odpowiadał i często dodawał coś wesołego, ale samą lekcję traktował całkiem na serio i chciał, by jego wychowankowie podchodzili do religii również poważnie.
Ten jego wkład i miłość do nauczania Ewangelii przechodziła na dzieci i młodzież, która ceniła jego osobowość i obecność wśród nich, odpowiadała na jego wymagania i chętnie się  uczyła szukając go nawet poza lekcjami. Niejeden mógł pominąć zdawanie którejś z lekcji, ale pod koniec kwartału musiał uzupełnić liczbę brakujących stopni tzn. „gwiazdek czy „dolarów" etc
Na koniec przytoczę kilka charakterystycznych powiedzeń Ks. Marchaja, który często mawiał:
- „Jakoś mi nie chce być nigdzie źle; pracy się nie wstydzę, na wszystko jestem przygotowany”.
- „Humoru nie tracę, uśmiecham się do wszystkich, bo elektryczność choć droższa, to podobno uśmiech daje więcej światła”.

ks. Franciszek Socha sdb

Wspomnienie napisane przez ks. St. Marchaja z 15.10.1966 (nt. aresztowania)

[26 września 1966 r. otrzymał wezwanie do stawienia się na komendzie Milicji przy ul. Zamojskiego w Krakowie. Tak opisał to zdarzenie]:
Na komisariacie stawiłem się na godz. 15 i przez dłuższy czas nakłaniano mnie do zapłacenia wyznaczonej przez sąd kary. Ponieważ stanowczo odmówiłem, zostałem aresztowany i w towarzystwie dwóch pijaków odwieziony do aresztu na ul. Batorego. Tam znów nakłaniano mnie do zapłacenia, a ponieważ odmówiłem, odebrano mi wszystko, oprócz osobistego ubrania i razem z dwoma innymi zamknięto mnie w jednej celi, gdzie miałem spędzić jedną noc. Ciężka to była noc, okno prawie otwarte światło silne zapalone i ustawiczne awantury, bo stale wprowadzano jakiegoś pijaka. Przyszło wreszcie rano 27 września. Po skromnym śniadaniu oddano nam rzeczy i przygotowano do transportu do Tarnowa. Było pięciu chłopów i trzy dziewczyny i ja wśród nich. Mężczyźni byli skuci. Z aresztu przewieziono nas na stację, a potem do pociągu wśród pasażerów. Przykre to było dla mnie podróżowanie, ale… Przyjechaliśmy do Tarnowa i tam znów specjalnym wozem dla więźniów dostaliśmy się na miejsce przeznaczenia.
W Tarnowie po zameldowaniu i oddaniu wszystkiego, nawet sutanny i własnej bielizny, otrzymałam więzienne ubranie i razem z innymi pięcioma więźniami udałem się do celi. Pierwsza noc więzienna jest bardzo trudna bo śpi się na deskach. Było trochę zimno, ale jakoś przeszło. W następnym dniu 28 października była kąpiel i stawienie się przed lekarzem, a po obiedzie przejście do właściwej celi. Teraz przeznaczono mnie do celi większej, gdzie razem było nas 21 osób. Towarzystwo tych ludzi było dla mnie bardzo mile. Szanowali mnie, gdy się dowiedzieli za co tu jestem i bardzo liczyli się ze słowami w mim towarzystwie. Często słyszałem: Milcz, bo tu ksiądz i nie mów tak nigdy. Ani w części nie zjadłem tego co mi dawano i dodam nawet, że było dosyć smaczne i zdrowe.
Następnego dnia 29 września po obiedzie otrzymałem wiadomość pakowania się, bo spostrzegli się, że ksiądz wywierał dodatni wpływ na więźniów. Sam tak myślałem, żegnając się z więźniami. Gdy bramę zamknięto, oznajmiono mi, ze mam iść do kancelarii odebrać swoje rzeczy i opuścić więzienie. Sam nie wiedziałem dlaczego. Tak zrobiłem i o godz. 16 wsiadłem do pociągu i wróciłem do swoich.
Opisane zdarzenie zostało zapisane pod datą  r. Ks. Marchaj został aresztowany w związku z budową kościoła.

List ks. St. Marchaja z 28.10.1972 r. (po opuszczeniu parafii)

Odjechałem już od Was. Żegnam Was wszystkich bez wyjątku i życzę Wam pomyślności i zdrowia na długie lata. Otrzymałem bowiem nakaz opuszczenia placówki od swoich Przełożonych i natychmiast go spełniam.
Proszę Was przyjmijcie tę moją zmianę spokojnie i pogodnie – tak jak ja ją przyjmuję. Mniejszą jest rzeczą kto tu będzie pracował – chodzi o to, żeby praca dalej szła i chwała Boża kwitła.
Dziękuję Wam wreszcie za waszą pracę i ofiary. Nie poszły na darmo. Stoi przecież kościółek i dom dla księdza.
O przykrych sprawach nie mówmy, raczej o dobrych i miłych – bo to jest prawdziwa miłość, która silniejsza jest niż rozłąka i śmierć.

Świadectwa parafian nt. ks. Marchaja

„Msze św. i nabożeństwa odprawiano przy kapliczce, w której mieścił się tylko ołtarz i celebrans, wierni stali na zewnątrz, co w czasie deszczu, wiatru i zimna było uciążliwe, więc zbudował ks. Marchaj wpierw zadaszenie, potem ściany itd. Czasy były trudne, zdobycie materiałów budowlanych graniczyło z cudem. Władze na budowę jakichkolwiek obiektów sakralnych nie wyrażały zgody, dlatego kiedy ksiądz Marchaj rozpoczął bez zezwolenia rozbudowę kapliczki, został za to ukarany kilkudniowym pobytem w więzieniu, lecz to go nie zraziło i dalej kontynuował rozpoczęte dzieło. Pracował przy budowie kaplicy na równi z parafianami, podkasawszy sutannę” – wspomina pani Aleksandra Wójtowicz i dodaje: „Był to wspaniały ksiądz - skromny, dobry organizator, urodzony wychowawca. Dzieci garnęły się do niego, a on miał zawsze dla nich czas i dobre słowo. Nie tylko katechizował je, ale wyświetlał im filmy i miał w zanadrzu cukierki, którymi częstował. Dzieci mówiły, że nikt nie ma tak dobrych cukierków jak ks. Marchaj. Trzeba dodać, że Pychowice tuż po wojnie były biedną wsią.
Ks. Marchaj chodził po domach, rozmawiał z ludźmi, bawił się z dziećmi. Mieszkała w Pychowicach dziewczynka, która miał ładny głos, ks. Marchaj zachęcał ją do śpiewu, przygrywając jej na ustnej harmonijce (organkach) kupionej zapewne na odpuście. Ludzie z sąsiedztwa schodzili się i słuchali. Był bardzo lubiany”.
Do Kostrza, gdzie uczył dzieci religii w prywatnym domu, chodził na piechotę. Wracając po lekcjach do Pychowic, wstępował na obiad do państwa Wójtowiczów. Po obiedzie prowadził dysputy z inż. Wójtowiczem i bawił się z dziećmi "- wspomnienia starszych parafian

"Ks. Marchaj był skromnym człowiekiem, kochał dzieci a one jego. Wyświetlał im filmy, częstował cukierkami. Dzieci mówiły, że nikt nie ma takich pysznych cukierków jak ks. Stanisław. Był bardzo lubiany. Podwijał sutannę i pracował na równi ze wszystkimi przy budowie kościoła, siedział nawet kilka dni w więzieni w związku z budową kościoła" – wspomina p. Dusikowa z Pychowic.

"Ks. Marchaj zamówił ławki do nowego kościoła. Pojechałem z nim na stację do Krakowa, aby je odebrać. Otworzono nam wagon, który je przywiózł, ale nie odebraliśmy transportu, bo ktoś kto wiedział o ich przeznaczeniu po prostu je porozbijał, zniszczył. Takie były czasy, a winę zwalono na kolejarzy.
Ks. Stanisław Marchaj, choć pełnił funkcję proboszcza nigdy nim nie był, gdyż nie wyraziły na to zgody władze państwowe" – wspomina p. Karol

Świadectwo nt. ks. Marchaja na podstawie wspomnień Marii Jedynak z Bodzowa (spisała Marta Szczypczyk):

    Bodzów należał do parafii pw. Św. Piotra i Pawła w Tyńcu. Ślady tej przynależności widoczne są do dziś. Mam na myśli ogromną życzliwość i sympatię, jakimi mieszkańcy Bodzowa obdarzają ojców benedyktynów.
    W latach pięćdziesiątych XX wieku losy Bodzowa splotły się z nowopowstającą parafią w Pychowicach. Co prawda, jeszcze przed 1958 rokiem, w okresie jesienno-zimowym mieszkańcy Bodzowa chętnie uczęszczali do kaplicy w Pychowicach na niedzielne Msze Święte ponieważ droga była o połowę krótsza, aniżeli do opactwa tynieckiego.
Nie trzeba było długo czekać, aby nowi parafianie z Kostrza i Bodzowa obdarzyli zaufaniem Księży Salezjanów, którzy objęli opiekę nad nową parafią. Wszystkich zdumiewała energia, z jaką salezjanie przystąpili do pracy oraz towarzyszące jej radość i entuzjazm. To wszystko sprawiało, że garnęli się do nich starsi i dzieci.
Początki naszej parafii były bardzo trudne, bowiem oprócz braku funduszy prześladowano kapłanów i utrudniano im wszelkie działania. W takich warunkach ksiądz Stanisław Marchaj rozpoczął budowę kościoła. Brak kościoła, plebanii, wyposażenia nie nastawiały optymistycznie, tym bardziej, że większość parafian do majętnych nie należała. Ksiądz Stanisław z typową dla siebie energią zabrał się do pracy.
Wiele osób, które wówczas były dziećmi pamiętają ks. Marchaja przemierzającego parafię na motorze, potocznie zwanym „komarkiem”. Nikogo ten widok nie dziwił, podobnie jak prośby kierowane do przypadkowo napotkanej kobiety typu: „wlejcie gospodyni więcej wody do zupy, bo wpadnę na obiad”. Ludzie dzielili się z proboszczem kromką chleba, on im służył radą, pomocą, dobrym słowem i wspólnie z nimi pracował. Nieraz brał łopatę do rąk i stawał do pracy z murarzami. Początkowo proboszcz mieszający zaprawę murarską wzbudzał sensację, po kilku tygodniach do pracujących przy budowie dołączali nowi i widok księdza przy murarce nikogo nie dziwił.
    Ksiądz Stanisław nie miał nic. Mieszkał na poddaszu u pani Konikowej, chodził w podartej sutannie, mocno znoszonych butach, z których wystawały … dziurawe skarpety. Starsze parafianki kiwały w świętym oburzeniu głowami i obdarzały proboszcza ciepłym swetrem, nową sutanną. Wiedziały, że kiedy otrzyma pieniądze przeznaczy na zakup materiałów budowlanych. Mieszkańcy Bodzowa zakupili proboszczowi w prezencie imieninowym maszynę do pisania. Ksiądz Stanisław bardzo cieszył się z tego upominku. Do tej pory wszelkie pisma sporządzał odręcznie.
    Pomimo wielu obowiązków, ks. Marchaj znajdował czas dla dzieci. Organizował i przygotowywał dla nich specjalne Msze Święte, a w okresie wielkopostnym Gorzkie Żale. W niedzielne popołudnia wyświetlał dzieciom filmy. Cieszył się, kiedy salka parafialna była wypełniona po brzegi. Oprócz lekcji religii udzielał również lekcji gry na harmonijce ustnej, co szczególnie przyciągało chłopców. Znał wszystkie dzieci w parafii. Wiedział, którzy to rodzice, którzy dziadkowie dziecka. Pomimo, że doznał wiele złego ze strony niektórych parafian nigdy się nie skarżył, nie wyrażał się źle o swoich krzywdzicielach. Tak cicho jak przybył na parafię, odszedł z niej. Ci, którzy skrzywdzili księdza złymi językami odeszli w zapomnienie, a pamięć o ks. Marchaju jest wciąż żywa. Nie sposób patrzeć na kościół i nie pamiętać o jego budowniczym. Jeszcze dzisiaj wielu pamiętających ks. Stanisława opowiada swoim dzieciom i wnukom o tym wyjątkowym kapłanie.
Tak sobie myślę, że spogląda na Pychowice przez okulary – w takich śmiesznych okrągłych, złotych oprawach, uśmiecha się, że to już 50-lecie parafii.       
 
Fragment przemowy ks. Stanisław Sernik sdb na pogrzebie ks. St. Marchaja:

Żegnamy dziś z dziękczynieniem Bogu za życie w Zgromadzeniu i w Kościele ks. Stanisława Marchaja, profesora w naszym seminarium, człowieka pogodnego, pełnego dowcipu i humoru, człowieka wiernego swojemu powołaniu salezjańskiemu i kapłańskiemu do końca swoich dni. Kapłana wiernego Ludowi Bożemu, wrażliwego na jego duchowe i religijne potrzeby, salezjanina realizującego się do końca swoich dni w działalności duszpasterskiej. Żegnamy go jako cierpliwego spowiednika i kaznodzieje.(…).
Ofiarnie budował kościół w Pychowicach i plebanie, prześladowany za to przez ówczesne władze aż do uwiezienia włącznie. Nigdy nie posiadał dla siebie niczego kosztownego, przechodził jednak z placówki na placówkę duszpasterską dobrze zaopatrzony w pomoce katechetyczne. Trudno byłoby spotkać w Inspektorii tak oddanego swej pracy i pomysłowego katechety.
Pamiętamy jego projekcje filmowe dla dzieci i młodzieży w Pychowicach. Ekran umieszczony na ścianie oddzielającej salkę katechetyczną od zakrystii pozwala oglądać obraz z jednej strony tym, którzy umieli czytać, a dla innych z zakrystii. Posiadał dobry projektor do diapozytywów o setki programów audiowizualnych dla dzieci wszystkich klas z odpowiednim tekstem i muzyka (…).
Jego życie znamionował nie tylko dobry kontakt z dziećmi, ale i dorosłymi. Był lubiany przez współbraci. Był też człowiekiem cierpienia. Od lat cierpiał na chroniczny ból głowy, a chodzenie utrudniały mu żylaki. Sytuację po wylewie i zawale znosił z wielką cierpliwością wdzięczny współbraciom za opiekę i pomoc (…).
Dziękujmy Bogu za 63 lata życia ks. Marchaja w gronie salezjańskim, w tym za 59 lat życia zgodnego z profesją rad ewangelicznych i za 50 lat posługi w kapłaństwie Chrystusowym (…)..

Świadectwo ks. Mariana Dziubińskiego o ks. Stanisławie:

Jaki był ks. Marchaj?
Są ludzie, którzy szukają popularności i dobrze się czują, kiedy świat wie o ich istnieniu, zwłaszcza kiedy szeroko komentuje ich - rzeczywiste lub tylko domniemane - osiągnięcia. Są też tacy, którzy żyją jakby trochę na uboczu, obchodzą się bez fajerwerków, zachowują dystans wobec siebie i swoich dokonań, a mimo to są znani, budzą zainteresowanie, często także sympatię.
Ks. Marchaj należał do tej grupy salezjańskich współbraci - kapłanów.
Spotkałem się z nim po raz pierwszy pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy byłem studentem teologii w naszym seminarium na Tynieckiej, a ks. Stanisław pełnił obowiązki proboszcza w niedalekich Pychowicach. Widywaliśmy się zasadniczo w kościele i na przykościelnym terenie, jako że dzisiejszy dom - plebania był dopiero w sferze zamysłów, a na obiady niedzielne (w dni powszednie pewno było podobnie, o ile było w ogóle) chodziło się do „ludzi", najczęściej do pani Wiechciowej. Ks. Stanisław nie był człowiekiem wymagającym komfortowych warunków do życia i to była jedna z jego pozytywnych cech, leżąca w strefie ogólnie pojętej „ludzkości". Nie szukał też uznania, nie dbał o jakieś wyrazy czołobitności, umiał za to docenić pracę i godność innych osób. Wyrażało się to w prostych, pełnych swojskiego ciepła i serdeczności odezwaniach, nacechowanych delikatnym humorem, który nigdy nie wykraczał poza dobrze rozumianą kulturę wypowiedzi.
Reprezentował bowiem ks. Marchaj swoistą filozofię w realizowaniu siebie i swoich powinności co przekładało się także na odniesienie do drugiego człowieka. W stosunku do rzeczy wielkich tego świata zachowywał się trochę jak biblijny mędrzec, który mówił, że to wszystko już było i nie masz niczego nowego pod słońcem. Odnosiło się to głównie do oceny ludzkich problemów i związanych z nimi zachowań, bo jeśli chodzi o podejście do współczesnego postępu umiał ks. Proboszcz zachować właściwe wyczucie, doceniając to, co mogło pomóc także w duszpasterskiej posłudze. Tak czy inaczej, zdobyte wykształcenie i posiadany skrystalizowany pogląd na świat nie poprowadziły go w stronę pychy, która czasem przestaje się liczyć z Bogiem - ostatecznym źródłem mądrości i wszystkich talentów. Kiedy dzisiaj myślę o jego postawach, wydaje mi się, że było w nim przekonanie: to, co wiemy i co osiągamy na drodze studiów i wszystkich innych doświadczeń, jest tylko maleńką cząstką prawdy, a Bóg pozostaje i tak niepojęty i nie ma sensu twierdzić, że wiemy o Nim bardzo dużo i że umiemy o tym mówić. Dlatego ks. Marchaj mówił najchętniej w sposób prosty, bez silenia się na uczone wywody głosił prawdy katechizmowe. Nie oznaczało to, jak sądzę, jakiejś rezygnacji ani tym bardziej lekceważenia wiedzy i słuchaczy, ale wynikało z osobistego przeświadczenia, że tak jest dobrze.
Bo skądinąd wykazywał dużą pomysłowość i zaangażowanie, które były wyrazem jego starania o apostolską skuteczność działań. Do seminaryjnych władz na Łosiówce zwracał się z prośbą o pomoc, ponieważ chciał mieć u siebie m.in. scholę - z dziewcząt złożoną, jako że one na ogół chętniejsze są i zdolniejsze do podjęcia tego wyzwania. Cieszył się, że mały zespół istnieje, choć wiem, że chciał powszechniejszego zaangażowania, co nie do końca się udało. Rozumiał też dobrze potrzebę asystencji podczas niedzielnej liturgii, dlatego rolą kleryka było czuwanie nad zachowaniem młodych ludzi oraz animacja ich zaangażowania.
Po Mszy świętej zaczynała się „salka" - owoc pomysłowości, wyczucia potrzeb młodego człowieka, z wykorzystaniem ówczesnych środków medialnych, które nie były przecież bogate. Atrakcją przyciągającą młodych - i nie tylko młodych - uczestników był film wyświetlany przez prawdziwy choć nie najlepszej próby projektor. Nie przeszkadzało nawet to, że w małej salce nie dało się prawie oddychać. Ks. Marchaj należał do tych, którzy chcieli i umieli wykorzystać współczesną technikę, w czym naśladował wiernie założyciela salezjanów - św. Jana Bosko. W kontakcie z najmłodszymi parafianami stosował jeszcze inny chwyt: za poprawne odpowiedzi katechizmowe - płacił „dolarami"! Oczywiście takiej waluty nie przyjąłby żaden bank na świecie, ale zabawa była przednia i humory też. To przyjazne odnoszenie się do ludzi młodych dało się zauważyć także w odniesieniu do nieco starszej młodzieży, do której zaliczali się klerycy naszego seminarium.
Nic dziwnego, że 13 listopada - dzień jego imienin - był świętem dla całej parafii. Pamiętam, że któregoś roku wykorzystaliśmy na okolicznościowej akademijce piosenkę „Trzynastego", bo akurat była modna.
Pewno powtórzą to również inni, że ks. Marchaj pozostał po dzień dzisiejszy dobrą legendą pychowickiej parafii. Legendą sympatyczną, a na dodatek prawdziwą.

Opracowała: Barbara Szczepanowicz